Artysta i terapeuta. Swoją wrażliwością, artyzmem i pedagogicznym podejściem rozjaśnia mrok wielu serc. Serc ludzi borykających się z różnymi problemami, poczynając od trudnych środowisk rodzinnych, nałogów, ciężkich chorób ciała, na psychosomatycznych kończąc. Na scenie urzeka zaś głosem. Mowa o Michale Matuszewskim – 27-letnim wokaliście i pedagogu w jednym, który został finalistą programu „Must Be The Music. Tylko Muzyka”, a także był uczestnikiem „The Voice of Poland”. Swoimi występami zapisał się w pamięci milionów widzów, zyskując tym samym niezwykłą popularność. Utalentowany, ale nie epatujący swoją osobą – Michał opowiedział nam o zawodzie muzykoterapeuty, który najlepiej oddaje jego autentyczność.
Jako absolwent pedagogiki społeczno-opiekuńczej na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz Edukacji Artystycznej w zakresie Sztuki Muzycznej w PWSZ w Sanoku jest Pan terapeutą w Domu Pomocy Społecznej w Krakowie. Jednocześnie jest Pan znanym muzykiem, wokalistą. Kim czuje się Pan bardziej, artystą czy terapeutą?
– Każdego z nich jest we mnie po równo. Jedno z drugim jest w pełni zharmonizowane i to odczucie powoduje, że mogę być w swojej pracy autentyczny. A to jedna z najważniejszych cech, jaką powinien posiadać muzykoterapeuta.
Jest to jednak połączenie nietuzinkowe. Wydawać by się mogło, że nie może być balansu pomiędzy byciem artystą, który, żeby istnieć, musi stawiać na egocentryzm, a terapeutą, który w stu procentach powinien skupiać się na drugim człowieku, jego problemach, jego życiu. Proszę opowiedzieć w takim razie, który talent został u Pana odkryty jako pierwszy?
– Zdecydowanie muzyczny. Moja rodzina jako pierwsza zauważyła moje predyspozycje artystyczne. To rodzice i babcia postawili na moją edukację w podstawowej i średniej szkole muzycznej w Sanoku. Miałem być instrumentalistą, uczyłem się gry na akordeonie i fortepianie, jednak już na początku nauki moja nauczycielka zauważyła, że potrafię i grać, i śpiewać. To ona zgłosiła mnie na Międzynarodowy Festiwal Kolęd i Pastorałek, który potem wygrywałem dwanaście lat z rzędu, kończąc z nagrodą Grand Prix. Już wtedy nabierałem świadomości muzycznej, a decyzja o kontynuacji edukacji muzycznej ze studiami pedagogicznymi jednocześnie była tylko potwierdzeniem dojrzałości mojego wyboru. Natomiast pierwszy impuls do pójścia w stronę pedagogiki socjalnej dostałem podczas uczestnictwa w zajęciach terapii zajęciowej dla osób z zespołem Downa. To było niesamowite przeżycie widzieć i odczuwać zaufanie, jakim darzyły mnie te osoby. Dokładnie pamiętam – to wtedy, gdy te osoby przelewały na mnie swoją wrażliwość, poczułem swego rodzaju powołanie, że chcę pomagać ludziom. Ponieważ nie było wtedy, i chyba wciąż nie ma, kierunku studiów muzykoterapia – można ją studiować tylko w formie studiów podyplomowych – wybrałem kierunek pedagogiki socjalnej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Większość przedmiotów była zbieżna z przedmiotami „podyplomówki” z muzykoterapii, więc wszystko wydawało się sensowne. Splot wielu zdarzeń i ludzie, których napotkałem na swojej drodze w tym czasie tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że pomaganie ludziom poprzez muzykę to coś, czym chciałbym się zająć w życiu zawodowym.
To znaczy?
W trakcie studiów uczestniczyłem w warsztatach terapii zajęciowej dla seniorów. Odbywałem również wolontariat w moim obecnym miejscu pracy, czyli krakowskim Domu Pomocy Społecznej. To tutaj zachwyciłem się pracą terapeuty, która jest bardzo kreatywna i wymaga elastyczności, a to coś, co zawsze ceniłem, bo nie ma tutaj rutyny, mechanicznych czynności. W trakcie wolontariatu wykonałem wiele spontanicznych koncertów dla mieszkańców DPS-u. To było niezwykle budujące patrzeć, jak podoba się im moja muzyka, jak łagodząco i terapeutycznie na nich działa. Dodatkowym wsparciem były opinie pracowników, którzy ze swojej – bardziej obiektywnej perspektywy – widzieli, jak moje koncerty wpływają na samopoczucie ludzi z zaburzeniami psychicznymi. Te ich obserwacje z pewnością przyczyniły się do decyzji o zaproponowaniu mi pracy właśnie w Domu Pomocy Społecznej w Krakowie na stanowisku terapeuty. Bardzo szczęśliwy przyjąłem tę propozycję i tak rozpocząłem tutaj pracę, kontynuując jednocześnie studia magisterskie w trybie dziennym na obu rozpoczętych kierunkach.
I co ciekawe, to nie było Pana jedyne wyzwanie? Czy to właśnie wtedy rozpędu nabrała Pana kariera wokalno-muzyczna i obecność w mediach?
Tak, zgadza się. Wziąłem udział w programie „Must Be The Music. Tylko Muzyka”, w którym dotarłem do finału, a następnie, za namową coraz szerszej publiczności, która twierdziła, że powinienem bardziej się pokazywać, trafiłem do The Voice of Poland. Generalnie to był bardzo intensywny czas. Praca i studia od poniedziałku do piątku, a w weekendy koncerty… wiele koncertów. Wpadłem w wir, kołowrotek, który coraz bardziej groził mi schematycznym trybem pracy.
Nie podobało się to Panu?
Zdecydowanie nie. Komercyjny świat kolorowych światełek to „nie moja bajka”. Bycie muzykiem to trudny i bardzo wymagający zawód. Bynajmniej, ja pracy się nie boję, ale dzisiejszy świat artystyczny jest przepełniony komercjalizmem. Aby dotrzeć ze swoją muzyką do szerokiego grona odbiorców, trzeba liczyć się z ograniczeniami. Tu nie ma swobody w doborze repertuaru, tu trzeba dopasowywać się do trendów. To nie jest zgodne z moją naturą. Dlatego postanowiłem zaryzykować i postawić na twórczą wolność. Zacząłem wybierać tylko te propozycje, w którym mogę być sobą. Rozwijając się muzycznie, miałem coraz większą świadomość, że moja muzyka nie nadaje się na koncerty plenerowe i po prostu z nich zrezygnowałem. Do teraz wybieram propozycje koncertów skierowanych do określonego grona odbiorców, konkretnych okoliczności, gdzie publiczność stanowią ludzie o wrażliwości podobnej do mojej. Doświadczenia z programów muzycznych mają jednak dla mnie ogromne znaczenie. Mam satysfakcję, że dzięki moim występom wiele osób dowiedziało się o zawodzie muzykoterapeuty.
No właśnie, proszę powiedzieć, jak wygląda Pana praca w tej profesji?
Narzędzia mojej pracy to głos i muzyka. Jestem terapeutą 260 osób z zaburzeniami psychicznymi. Każda z tych osób to oddzielna historia, inna opowieść o dramatach i cierpieniach. Każdy przeżywa inaczej, inaczej przyjmuje swój los. W każdym przypadku ważne jest bardzo dogłębne poznanie, co jest źródłem problemów. Każda z tych osób wymaga innego wsparcia, różne są ich oczekiwania i reakcje, a ja muszę to wszystko wiedzieć, żeby każdej osobie pomóc możliwie skutecznie. Muzyka stanowi do tego doskonałe narzędzie, gdyż ma ogromny wpływ na człowieka. Moje zajęcia terapeutyczne to rytmizacja utworów poprzez klaskanie, tupanie, mimikę i gesty, ćwiczenia oddechowe, relaksacyjne. Mój ulubiony etap to uwrażliwianie, kiedy siadam przy fortepianie i rozpoczynam część melodyczną. Polega ona głównie na prezentowaniu odpowiednio dobranych fragmentów muzycznych, co aktywizuje emocje w grupie, skłania do dyskusji na temat wywołanych skojarzeń i odczuć. To niesamowite jak muzyka uwrażliwia i otwiera. Staje się ona wtedy kanwą dla rozmowy terapeutycznej, która jest głównym elementem zajęć. Moim celem jest aktywizacja emocjonalna, odreagowanie napięć, pobudzenie wyobraźni i rozbudzenie zainteresowań estetycznych. Ważny jest dobór właściwych utworów do potrzeb i konkretnych zaburzeń, a także indywidualnych upodobań osób poddawanych muzykoterapii. Nie ma więc w tej pracy miejsca na rutynę i sztampowość. Oczywiście postępuję według opracowanego programu, ale zawsze reaguję elastycznie, improwizuję i podążam za tym, co dzieję się „w trakcie”.
Jak radzi sobie Pan z odpowiedzialnością związaną z tym, że poprzez to, co i jak Pan robi, czyjeś życie może być znośniejsze?
– Moja praca wiąże się na pewno z dużą odpowiedzialnością za chorego, jak wszystkie zawody, które dotyczą pracy z człowiekiem. Po prostu zawsze staram się pamiętać, że każda z tych osób musi mnie mieć do dyspozycji. Przychodzę i słucham, nie pytam, a jeśli to tylko, żeby ułatwić opowiadanie, nie wypytuję, nie nalegam, nie dociekam. Pozwalam mu mówić o tym, o czym potrzebuje mówić, a ja słucham. Zwykle wielokrotnie wracamy do tematu, trwa to czasem kilka tygodni. Wszystko ostatecznie sprowadza się do tego, aby pójść za głosem: ja za głosem moich podopiecznych, a oni za moim.
Jak zatem dobiera Pan zajęciowy repertuar?
Pracując z tymi samymi osobami każdego dnia już widzę, że każda osoba ma swoją ulubioną piosenkę, na którą reaguje. Wiedząc, że ta osoba jest na sali, wiem, dla kogo, a właściwie do kogo śpiewam. Wiem, że kiedy tę jej piosenkę zagram, poprawię komuś konkretnemu samopoczucie, że przeżyje to tak, jakbym odezwał się właśnie do niego i to mu pomaga. To niesamowite, jak różnie ludzie odbierają muzykę i jak różne mają reakcje. Bardzo budujące jest widzieć, jak otwierają się bardziej, albo stają się spokojniejsze, mniej impulsywne, radośniejsze. Tu nie tylko muzyka jest ważna, czy metody pracy, ale również kontakt z terapeutą.
Jak podkreślają Pana współpracownicy i sami podopieczni, Pan obdarza swoich słuchaczy wielkim, otwartym, wrażliwym na krzywdę drugiego człowieka sercem. Proszę powiedzieć, szczególnie tym, którzy chcieliby w przyszłości zająć się muzykoterapią, jakie cechy, oprócz tego daru, powinien posiadać taki specjalista?
Ten zawód wymaga nie tylko wrażliwości muzycznej. Na pewno niezbędna jest muzykalność, przydaje się umiejętność gry na instrumencie i rzeczywiście wrażliwość na człowieka, jego indywidualne potrzeby i upodobania, gusta artystyczne, ale również wiedza medyczna i psychologiczna dotycząca zaburzeń, z którymi się pracuje. Nie można też zapomnieć o niezbędnej uważności na kontekst, w jakim się pracuje, w tym umiejętności dobrej współpracy z innymi terapeutami. Potrzeba również pewnej asertywności i umiejętności rozgraniczania życia zawodowego i prywatnego. To trudne, ale ważne, aby wchodząc głęboko w problemy innych, nie przenosić ich do sfery prywatnej. Z własnej perspektywy mogę również podpowiedzieć, żeby nie zapominać i nie bagatelizować swoich innych pasji i zamiłowań. Ja w ogóle mam wiele zainteresowań, uwielbiam malować i rysować, lubię też gotować. Wiem, że do pracy terapeutycznej mogę włączyć wiele moich umiejętności, które może nie są udokumentowane, ale pomagają w tym zawodzie.
Myślę, że nasza rozmowa w pełni uwydatnia fakt, że Pana praca jest jednocześnie Pana pasją. Aby tak się stało, musiał Pan podjąć konkretne, z pewnością często trudne decyzje. Co by Pan radził młodym ludziom, czym powinni się kierować w wyborze właściwej dla siebie ścieżki zawodowej?
Ponownie użyję tych słów – po prostu iść za głosem… za głosem serca. Trzeba być uważnym na to, co ono nam podpowiada. Wiadomo, są aspekty, w których trzeba się dopasować, zrealizować jakiś program, zdobyć niezbędne wykształcenie, podstawy teoretyczne. W całym tym procesie warto jednak obserwować, co sprawia nam frajdę, a co męczy. Mnie na przykład męczyło uczenie się tekstów na pamięć, natomiast cieszyła swoboda, improwizacja, wolność tworzenia. Dzięki rozsądnym nauczycielom skupiłem się na szlifowaniu tego, co niezbędne, ale rozwijałem się w kierunku, w którym czułem się szczery sam ze sobą. Dziękuję losowi za szasnę podjęcia pracy jeszcze podczas studiów, która zweryfikowała i utwierdziła mnie w słuszności obranego kierunku. Teoria z praktyką stanowiła cenne uzupełnienie, które dało również najważniejsze tło w moich pracach dyplomowych i magisterskich. I to niewątpliwie jest jednym z moich życiowych sukcesów.
O jakich innych sukcesach chciałby Pan wspomnieć naszym czytelnikom?
Sukcesem na pewno jest to, że ludzie chcą mnie słuchać, czy to w pracy terapeutycznej, czy na scenie. Ważne jest dla mnie to, że moja muzyka się im podoba, i że to odbiorcy w pełni świadomi, dlaczego mnie słuchają i co w mojej muzyce im się podoba. Jestem również dumny z wydanej płyty „Etnoterapia”. Czas pandemii wykorzystałem właśnie na pracę nad tą płytą. Miałem możliwość poznania całego procesu tworzenia, od początku do końca. Dzięki temu doświadczeniu poszedłem za ciosem i nagrałem drugą świąteczną płytę. Czuję również satysfakcję z decyzji, że nie poszedłem w stronę muzykowania podporządkowanemu „zewnętrzności”, temu komercyjnemu i doszedłem do stanu, w którym sam decyduję, gdzie występuję. Bardzo lubię koncerty, a zwłaszcza moment, kiedy wychodzę na scenę. To bowiem moment, kiedy jest początek, jeszcze wszystko, co najlepsze, przede mną – frajda ze śpiewu, improwizacja, obcowanie z publicznością i wszystkie emocje, które temu towarzyszą. Stawiam na interakcję z publicznością, dlatego moje interpretacje utworów są stworzone tak, by móc nawiązywać kontakt z widownią. Koniec koncertu to już koniec tych przeżyć, koniec celebracji śpiewu i gry dla słuchaczy, którzy są dla mnie ważni. Dlatego niezwykle cenię fakt, że w pracy mam swoją publiczność każdego dnia. Sukcesem jest dla mnie możliwość ciągłego rozwijania się, choćby poprzez współpracę z Instytutem Pedagogiki na Uniwersytecie Jagiellońskim, a także Uniwersytetem Papieskim, gdzie wykładam jako nauczyciel podstaw muzykoterapii. Praca ze studentami to coś, co nie tylko mi się podoba, ale daje szansę uporządkowania zdobytej już wiedzy i przekazywania jej studentom.
Czy zdradzi Pan swoje plany na przyszłość?
Moim najbliższym planem jest stworzenie singla, nad którym właśnie pracuję. Poza tym, że chcę troszkę bardziej skupić się na swoim życiu osobistym, niczego nie zamierzam zmieniać i jakoś szczególnie planować. Nauczyłem się pokory i cieszyć z małych rzeczy. Tak jak w muzyce, w życiu również trzeba improwizować, a to jest dla mnie czymś, co płynie z wnętrza. Dobrze być sobą.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Marta Prusek-Galińska